Autor: William Hope Hodgson
Tytuł: "Szalupy z Glen Carrig"
Tytuł oryginału: "The Boats of the Glen Carrig"
Wydawnictwo: C&T
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 162
"Zmierzchające powietrze przepojone było boleściwym jękiem - zauważyłem, że był w nim niezwykły, łkający ton, nad wyraz ludzka nuta w tym rozpaczliwym płaczu [...] gdy nadeszła noc i raptownie gęstniejący mrok, owo dziwne łkanie i szloch ucichło, a po krainie poniósł się nowy dzwięk: odległe, ponure warczenie [...] była tu nuta głodu, wyjątkowo ponura dla ucha. I właśnie to najbardziej ze wszystkich tych niesamowitych dzwięków zasiało w mym sercu przerażenie"
"Szalupy z Glen Carrig" to opowieść człowieka, któremu udało się uniknąć śmierci podczas katastrofy tytułowego statku. Podróżował on wraz z ocalałą częścią załogi w dwóch szalupach, a to, co widzieli podczas tego rejsu, przekraczało granice ludzkiego pojmowania. Najpierw trafili na Ziemię Samotności, na której nie było widać żywych stworzeń, za to w dzień i w nocy rozlegały się przerażające odgłosy. I jeszcze te drzewa, których kora w pewnych miejscach do złudzenia przypominała ludzkie twarze... Pózniej marynarze dostali się na bezludną wyspę, otoczoną morzem wodorostów. A ohydne stworzenia, które w tych wodorostach żyły, były śmiertelnie niebezpieczne. "Szalupy..." to morska opowieść pełna przygód. Macie na nią ochotę?
William Hope Hodgson znał się na morzu i żeglowaniu. Przez osiem lat był marynarzem, podejrzewam więc że wszelkie opisy sztormów oraz spraw technicznych (takich jak ustawianie masztów i rozpinanie takielunku) były przez niego przedstawione z dużą precyzją. Może tylko zbyt szczegółowo... A przynajmniej mi, osobie która nie ma zielonego pojęcia o statkach i żegludze, utrudniały nieco lekturę. Z drugiej strony dodawały one całej opowieści elementu realności. Za to opisy przerażających zjawisk i ohydnych morskich stworzeń znakomicie podkreślały klimat grozy.
Muszę jednak przyznać, że o wiele bardziej podobała mi się pierwsza część powieści, dotycząca wspominanej już przeze mnie Ziemi Samotności. Miała niesamowity klimat, tym bardziej że nie było do końca wiadomo, kto lub co stanowi zagrożenie dla marynarzy (początkowo zupełnie nieświadomych, w jakie kłopoty się pakują). Dalsze rozdziały, poświęcone opisowi pobytu na wyspie, nie były już dla mnie tak interesujące. Karkołomne próby wydobycia z wodorostów statku, który zauważyli marynarze, powtarzające się codzienne czynności, sumiennie wymieniane przez narratora, a także opis historii miłosnej (w czym Hodgson zdecydowanie nie był zbyt dobry), nie wzbudziły już mojego ogromnego zaciekawienia.
Pomimo tego, że tematyka "Szalup..." nie do końca mi odpowiadała (wszelkie morskie opowieści nie są mi zbyt bliskie, może dlatego że mieszkam w górach;) lektura całości była ciekawym doświadczeniem. Tym bardziej, że - o ile pamiętam - było to pierwsze przeczytane przeze mnie dzieło tego autora, określanego jako "angielski klasyk opowieści grozy". Cieszę się więc, że po nie sięgnęłam.
Moja ocena: 4/6
Powieść przeczytana w ramach wyzwania "Klasyka horroru 2"
___________________Zródła zdjęć:
1. http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4296672/szalupy-z-quot-glen-carrig-quot
2. Photo by Jeremy Vessey on Unsplash
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszystkie komentarze, szczególnie krytyczne. Odpowiadam na nie, oczywiście jeżeli mam coś do powiedzenia na dany temat;)